Jak już wspominałam w jednym z wcześniejszych postów,
moja przygoda z autostopem rozpoczęła się 28 kwietnia 2012 roku.
Wystartowaliśmy z Kamilem w wyścigu autostopowym Auto Stop Race, którego
trasa biegła z Wrocławia do Rzymu :)
Poznaliśmy
się cztery dni przed startem, więc w dzień zero nie znaliśmy się zbyt
dobrze. Oczywiście obawiałam się tego, co mnie spotka, jak to będzie, czy dam radę, czy nie zostanę sama 1000 km
od domu, bo mój partner będzie miał dość mojego marudzenia.
Wystartowaliśmy
tak jak wszyscy uczestnicy [a było ich 1000 (zarejestrowanych
oficjalnie, bo ile osob rzeczywiście pojechało - tego nikt nie wie)]
spod Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu punktualnie o 9:00 rano, a już o 9:05
zmagałam się z zepsutym plecakiem. Nowym, kupionym specjalnie na tę
okazję. Na szczęście zestaw naprawczy, czyli igła z nitką i agrafki
poradziły sobie z urwanym paskiem trzymającym całą konstrukcję prawego
ramienia... Szycie wytrzymało do powrotu. Jeszcze dodam, że warto
nie wyrzucać paragonów :)
Pierwszym
'stopem' był mój kolega, który wywiózł nas na jedną ze stacji
benzynowych zaraz za Wrocławiem. Tam rozpoczęła się właściwa przygoda
:)
Po
chwili stania, zatrzymał się Pan zmierzający w okolice Kościana. Jednak byliśmy dla niego tak wspaniałymi kompanami podróży, że zabrał nas aż do Nowego Tomyśla :) pierwszy 'prawdziwy' stop i od razu
trafił się nam tak dobry człowiek - nadrobił dla nas dobre kilkanaście
kilometrów, ale wiemy, że to wszystko dlatego, bo tak dobrze rozmawiało
nam się o kombajnach, które kiedyś sprzedawał w różnych częściach Europy
(jak również o miłych paniach, stojących często przy drodze, wydawać by
się mogło- łapiących stopa :)
W
Nowym Tomyślu zatrzymał się Paweł, kierowca wieeelkiej cysterny,
zmierzający do Kolonii. Jechaliśmy z nim bardzo długo i to właściwie dzięki
niemu poznaliśmy się z Kamilem lepiej, zaczęliśmy się dogadywać i
dobrze bawić. Paweł to świetny człowiek - nie dość, że nas ze sobą
zabrał, to jeszcze ugotował nam obiad (makaron z sosem). A przy tym był
bardzo pozytywny i bardzo go polubiliśmy. To jeden z naszych ulubionych
kierowców, którego często wspominamy. I robi niezły makaron :) Byliśmy jego pierwszymi autostopowiczami. Gdy zadzwonił do swojej dziewczyny i się tym pochwalił, kazała mu nas jak najszybciej wysadzić, bała się, że sprzedamy jego organy. Na szczęście jej nie posłuchał.
Cysternę
opuściliśmy na stacji benzynowej jakieś 150 km od Dortmundu. Dlaczego
nie odbiliśmy wcześniej? Bo Paweł był tak świetnym człowiekiem i po prostu nie chcieliśmy wysiadać. Ale jak już w
końcu wysiedliśmy, było ciemno. I ciepło, dlatego też postanowiliśmy nie
rozkładać namiotu (tak naprawdę nie wiedziałam wtedy jeszcze jak
rozkłada się namiot i nie chciałam się do tego przyznać) tylko spać pod
gołym niebem :) Znaleźliśmy wygodny kawałek trawnika i po długich
rozmowach o wszystkim poszliśmy spać.
Rano
okazało się, że spaliśmy pod "palmą". I że zupki chińskie w plecaku
Kamila 'wybuchły' i wszystkie rzeczy ma w proszku spaghetti. Zapach był
po prostu cudowny i unosi się z jego plecaka aż po dziś dzień :)
Po
próbie ogarnięcia się w łazience na stacji i śniadaniu, na które
zjedliśmy 'niewybuchnięte' spaghetti zaczęliśmy łapać stopa w stronę
Kassel. Staliśmy i staliśmy, mało kto nas mijał, była niedziela i albo
widzieliśmy rodziny z dziećmi, albo samochody, które jechały wszędzie,
tylko nie tam gdzie my. Dopiero po pewnym czasie zmieniliśmy tabliczkę
na Dortmund i jak się okazało, było to idealne posunięcie, bo już po chwili jechaliśmy dalej.
A
później? Później staliśmy baaaardzo długo, wyczerpywał nam się
repertuar piosenek, które znaliśmy, aż w końcu pojawił się on -
Rammstein :) Zyskał taki przydomek ze względu na muzyką, którą
'delektowaliśmy się' w czasie jazdy. Było to poniekąd
konieczne, gdyż on nie znał angielskiego, a my raczej nie uważaliśmy na
lekcjach niemieckiego...
Z
Rammsteinem dojechaliśmy do Siegen, skąd zabrał nas ze sobą miły
rudzielec :) pracował w firmie Swatch gdzie projektował zegarki.
Dojechaliśmy z nim do Karlsruhe, gdzie zatrzymaliśmy się na dłuższą
chwilę...
...
ale nie dlatego, że chcieliśmy, nie dlatego, że nie chcieli nas ze sobą
zabrać. Po prostu wszyscy jechali w inną stronę. Ale to był chyba jeden
z najlepszych postojów - ludzie do nas machali, zatrzymywali się,
pytali gdzie jedziemy, czy przypadkiem czegoś nie potrzebujemy, albo, że
mogą zabrać, ale tylko mnie, a Kamil ma zostać sam na pastwę losu :)
Było bardzo sympatycznie, ale mimo wszystko byliśmy coraz bardziej
zniecierpliwieni, wtedy to już całkiem wyczerpał nam się repertuar
muzyczny, nie pomagały tańce, obawialiśmy się, że zastanie nas
tam zmrok...
Miłą
niespodzianką było zatrzymanie się busa, którego pasażerowie
zaproponowali oczywiście, że ja mogę jechać, ale za to Kamil musi zostać. Gdy
odmówiłam, podarowali mi piwo. A gdy powiedziałam, że przecież jest nas
dwoje i jedno piwo to trochę mało, dali nam drugie :)
Do
Bazylei dotarliśmy dopiero z miłą Szwajcarską parą. Byli bardzo
sympatyczni, świetnie nam się z nimi rozmawiało. Poza tym, bardzo
spodobała im się idea Auto Stop Race i postanowili, że będą śledzić
naszą trasę przez stronę ASR, na którą każdy team mógł wysyłać smsy.
Niestety, jak się później okazało, wiadomości od nas nie były podpisywane
numerem naszego teamu, bo Kamil zmienił numer...
Tę
noc spędziliśmy nieopodal stacji benzynowej zaraz przy granicy
niemiecko-szwajcarskiej. Rozbiliśmy go na małym rondzie. Zainteresowała
się nami policja, przystanęli przy nas, ale po chwili odjechali :)
wcześniej naczytałam się o tym, że Szwajcarzy mogą robić problemy z
takim dzikim rozbijaniem biwaku, ale na szczęście nic 'złego' z ich
strony nas nie spotkało :)
Rano szybko złożyliśmy namiot i ruszyliśmy na wylotówkę ze stacji. Na śniadanie skonsumowaliśmy suchy makaron z zupek chińskich posypany przyprawami. Tak najedzeni zostaliśmy zabrani przez kierowcę Tira z Rumunii. Opowiadał nam o swojej rodzinie, pokazywał zdjęcia swojej
małej córeczki, słuchaliśmy też opowieści o różnicach religijnych
między nim a jego żoną... Przejechaliśmy z nim kawał Szwajcarii, moglibyśmy dojechać z nim aż do Milanu, ale obawiał się kontroli na granicy i dużego mandatu.
I całe szczęście :) bo dzięki temu poznaliśmy Christiano...
Cudowny człowiek :) Kazał mi kłaść się na łóżku i spać ( zasypiałam na siedząco, w sumie to tego dnia spałam chyba w każdym jednym samochodzie, a Kamil tylko się ze mnie śmiał i robił mi kompromitujące zdjęcia), później zabrał Kamila na wycieczkę po urzędach na granicy załatwiać papierologię związaną z przejazdem TIRem przez granicę, przygotował nam obiad niczym w restauracji, opowiadał nam niesamowite historie i gdyby tylko mógł, to pewnie zawiózłby nas prosto na metę. Przejeżdżaliśmy z nim przez prawie 17 kilometrowy tunel drogowy św. Gotarda, oglądaliśmy cudowne widoki i chcieliśmy, żeby ta podróż trwała i trwała :)
Z
Christiano dojechaliśmy aż do Modeny. Gdy nas wysadził, próbował znaleźć nam kolejną ciężarówkę, która zabrałaby nas dalej, a najlepiej prosto do Rzymu. Niestety nikt nie mógł/nie chciał nas zabrać. Poszliśmy jeszcze na kawę, a Christiano załatwił nam darmową kąpiel. W podziękowaniu za wspólną podróż i okazaną pomoc podarowaliśmy mu nasz specjalny prezent - Żubrówkę :)
Co ważne, dopiero w Modenie spotkaliśmy innych
uczestników Auto Stop Race. Atmosfera na stacji... hmmm. Nie była zbyt
miła. Nikt nie chciał się integrować, wszyscy byli nastawieni na wyścig,
zależało im tylko na tym, żeby dojechać na metę w jak najlepszym
czasie. A my? My mieliśmy to gdzieś. Chcieliśmy się dobrze bawić,
poznawać nowych ludzi, miejsca... Zresztą, o tym, że naszym celem nie
było ściganie się może świadczyć trasa 'na około', ale w końcu wszystkie
drogi prowadzą do Rzymu, ta też miała nas tam doprowadzić.
Jedną
ze śmieszniejszych była ta, gdy jedliśmy z Kamilem na ławce kanapki z
pasztetem. Rozkładaliśmy chleb i smarowaliśmy go obficie mielonką. Pod
budynek przed którym siedzieliśmy podjechali jacyś Francuzi. Chyba
zrobiło im się nas szkoda, w końcu kto je taki marny chleb z pasztetem,
kto podróżuje w taki sposób - to muszą być biedni ludzie... Podarowali
nam więc 10 Euro :)
Ze względu na to, że na stacji stopa łapało dużo osób, a czas mijał i robiło się ciemno, musieliśmy spędzić tam kolejną noc.
Chciałabym
jeszcze zwrócić uwagę na zachowanie innych uczestników wyścigu na tej
stacji - już mniejsza o to, że nie chcieli z nikim rozmawiać, nie mówiąc
już o wypiciu wina. To, jaki tam zostawili syf... Było mi za nich
strasznie wstyd.
I
chyba bardzo dobrze się stało, bo gdyby nie to, nie przeżylibyśmy
najmilszej sytuacji, jaka mogła nam się przydarzyć :) Rano, po szybkim
ogarnięciu się i przeanalizowaniu sytuacji - na wylocie ze stacji stało
zbyt dużo osób - Kamil wpadł na pomysł - 'Chodźmy na wjazd!'. I
poszliśmy. Nie minęło 5 sekund, nie zdążyliśmy zdjąć nawet plecaków, a
już wiedzieliśmy, że szczęście się do nas uśmiechnęło i jedziemy dalej.
Podwózkę zaproponował nam Francesco. Wracał z pracy do domu po kilku
tygodniach nieobecności. Mieszkał w Santa Marinella, w miejscowości
nadmorskiej, jakieś 60 km od Rzymu. I zabrał nas ze sobą. Nie znał
angielskiego, my nie znamy włoskiego, dogadywaliśmy się głównie na migi.
Zadzwonił też do swojej znajomej, Ani, która pochodziła z Polski. I
dzięki niej dowiedzieliśmy się, że Francesco zaprasza nas do siebie do
domu na obiad. Gdy powiedziałam o tym Kamilowi, zauważyłam małe wahanie w
jego oczach - oboje wiedzieliśmy, że jeśli się zgodzimy, nie zdążymy na
metę wyścigu i nie zostaniemy sklasyfikowani. Poza tym, chcieliśmy spotkać się w Rzymie z kolegą Kamila, Puszkiem, który wracał do Polski wcześniej. Na szczęście wahanie było
bardzo krótkie - co było ważniejsze - poznanie prawdziwej włoskiej
rodziny 'od środka', czy wyścig? Oczywiście, że to pierwsze :) Żałowaliśmy, że nie będziemy świętować zdobycia Rzymu z kumplem, ale z drugiej strony, w Polsce mogliśmy mieć go na codzień, a poznanie włoskiej rodziny mogło być jedyną szansą w naszym życiu. A do tego, droga do
Santa Marinella była cudowna (nie biegła autostradą, tylko mniejszymi drogami), widoki zachwycały, Toskania to
zdecydowanie jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na ziemi.
Rodzina Francesco jest najwspanialsza we wszechświecie :) Ada, żona
naszego kierowcy i jego synowie, Massimiliano i Marcello to wspaniała
rodzina. Taka prawdziwa, niczego nie udająca - zachowywali się przy nas
zupełnie swobodnie, prowadzili długie rozmowy, wszystko to w iście
włoskim stylu, podniesionym głosem, z ekspresją, jakiej mógłby
zazdrościć im niejeden Polak.
Dzień
wcześniej, Massimiliano obchodził swoje 18 urodziny i z tej okazji
załapaliśmy się na jeden z największych obiadów w naszym życiu. Jako
pierwsze na stole pojawiło się penne z sosem - bardzo proste, a zarazem
niesamowicie pyszne, później chyba z 5 innych potraw, w tym ciasto i
owoce. Po obiedzie długo rozmawialiśmy o Włochach, o różnicach między
północą a południem tego kraju, o mafii, o kryzysie i związanych z nim
problemach. Dodatkowo zostaliśmy obdarowani kanapkami, wodą, piwem... A
później odwieźli nas na stację benzynową, położoną przy autostradzie
biegnącej prosto do Rzymu. To było zdecydowanie jedno z najlepszych
spotkań w naszym życiu. W podziękowaniu za tak miłą gościnę wysłaliśmy
im z Polski album-przewodnik po Polsce w języku włoskim, nasze wspólne
zdjęcie i kartkę z podziękowaniami. A jakieś 2 tygodnie temu w skrzynce
pocztowej znaleźliśmy kartkę z Santa Marinella z pozdrowieniami i
zaproszeniem do odwiedzin :)
Na
stacji, gdzie zawieźli nas Francesco i Ada łapaliśmy stopa do Lido di
Ostia, gdzie znajdowała się właściwa meta wyścigu. Tam też mieliśmy pierwsze spotkanie z włoskimi Carabinieri. Włochy to przedziwny kraj. Nie dość, że wystawianie kciuka jest dla nich obraźliwe i oznacza seks analny, co jeszcze można zrozumieć i zaakceptować, w końcu to inna kultura niż nasza. Ale tego, że uważają, że stacja benzynowa przy autostradzie to integralna część autostrady, i tak jak na autostradzie nie można tam łapać stopa - tego nie jestem w stanie zrozumieć... W każdym razie, gdy podjechali do nas, zaczął z nimi rozmawiać Kamil i jak to on, po chwili włączył mu się przysłowiowy czajnik i niemal się z nimi pokłócił... Na szczęście, chcieli nas zabrać na stację kolejową, nie na komisariat. Dopiero gdy powiedział im, że nie mamy pieniędzy, to dali sobie spokój i stwierdzili, że możemy chodzić i pytać ludzi, nie możemy stać z kartkę. Można się domyślić, co zrobiliśmy zaraz po tym, gdy odjechali - oczywiście wyciągnęliśmy karton :)
Po chwili zatrzymał
się przy nas Włoch i zaproponował nam, że może nas zawieźć do Rzymu.
Zgodziliśmy się na to, w końcu było nam po drodze :P
Podróż z nim była śmieszna, chociaż
chwilami dość niebezpieczna, gdyż zażyczył sobie, żebym pokazywała mu
zdjęcia z naszej wyprawy - i z tego powodu co chwilę zjeżdżał z pasa.
Poza tym krzyczał na nas "Libre! Libre!", bo przyjechaliśmy do Włoch ani
nie znając włoskiego, ani nie mając przy sobie chociażby słownika :)
próbował nas uczyć i bardzo się cieszył, kiedy coś poprawie
wymawialiśmy.
Dojechaliśmy
z nim do centrum Rzymu, zawiózł nas na stację metra, kupił nam bilety,
wytłumaczył gdzie mamy wysiąść i jak później dostać się do Lido di Ostia
i na camping. Gdyby nie on - jestem pewna, że zgubilibyśmy się w tym
wielkim mieście i pewnie do tej pory szukalibyśmy właściwej drogi :)
Kiedy
wsiedliśmy do pociągu do Lido di Ostia, okazało się, że jest w nim
wielu Polaków, którzy przed nami dojechali na miejsce i wracali ze
zwiedzania. Byli bardzo weseli, pili wino i zachowywali się 'trochę' jak
bydło. A później ludzie się dziwią, jak postrzegają nas obcokrajowcy.
Nam jakoś nie było do śmiechu... Mogę nawet powiedzieć, że czułam smutek
- bo skończyła się pierwsza, niesamowita część wyprawy i nie
wiedziałam, co będzie dalej. Wiedziałam tylko, że najlepszy, pierwszy
etap jest za nami...
Ciąg dalszy nastąpi :)