poniedziałek, 29 kwietnia 2013

W roli głównej - Piotr Strzeżysz i mniam mniam plus extreme :P

Piotrka Strzeżysza spotkaliśmy po raz pierwszy w Srebrnej Górze latem 2012 roku, gdzie odbywał się festiwal podróżniczy "17 południk". Pojechaliśmy tam oczywiście autostopem :)

Piotrek prowadził prelekcję pod tytułem: "Antywarsztaty rowerowe, czyli jak zniechęcić do podróżowania rowerem", które tak nas do nich zniechęciły, że zaczęliśmy planować podróż dookoła Morza Bałtyckiego... Rowerami :)

"Zniechęciło" to nas również do przeczytania jego dwóch książek ("Campa w sakwach, czyli rowerem na dach świata" oraz "Makaron w sakwach, czyli rowerem przez Andy i Kordyliery" ), które obecnie są jednymi za naszych 'nie-'ulubionych :P

Po raz drugi spotkaliśmy go w Schronisku Jagodna w ostatni weekend kwietnia. Pojechaliśmy tam ze znajomymi żeby dołożyć się finansowo do wyprawy Nanga Dream [na co pójdą nasze pieniądze możecie zobaczyć w filmiku miam mniam plus extreme]. A jako, że przebywał tam w tym samym czasie Piotrek, który miał wygłosić prelekcję, wzięliśmy ze sobą jego książki żeby złożył na nich swoje autografy.

Jego książki opowiadają o czymś mało spotykanym, bo i sam ich autor jest 'małospotykany' (oczywiście w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu). Podróżuje sam (jego jedyni kompani to rower, Rafineria i Kermit - małe maskotki), rowerem, do tego udaje się w miejsca, które dla rowerów są mało dostępne. Śpi w namiocie, ewentualnie w najtańszych hostelach, czasami zdarzy się jakiś tambylec, który zaprosi go do swojego "domu". 

W Jagodnej opowiadał o swojej podróży po Gruzji (wyjątkowej, bo z Alą) oraz o drugim podejściu do Meksyku. Prelekcja była kosmiczna, bo on sam jest kosmiczny, a jak bardzo - pokazuje np. ten filmik :)

Number one, "Campa w sakwach, czyli rowerem na dach świata"

Dach Świata, to oczywiście Tybet. Piotr jedzie rowerem, dziarsko pokonuje bezdroża wyżyny Tybetańskiej, nie jest mu straszny deszcz, mróz (nawet do -40 stopni), wiatr, grad czy śnieg. Pokonuje wzniesienia i doliny, szturowe drogi, cieszy się na widok asfaltu i nie cieszy się na widok ludzi. Bo jak sam mówi - Nie lubi ludzi. A w każdej wiosce otacza go zawsze grupa dzieci wołających "money! money!" czy rzucających za nim kamieniami. Ewentualnie - zaglądają mu do sakw, próbują wyłudzić od niego kurtkę czy czekają  na to "co ten biały jeszcze zrobi", a on chce zrobić siku.

Ale Tybet to nie tylko takie negatywne obrazki. To również serdeczni ludzie, którzy nie boją się zaprosić strudzonego wędrowca do swojej jurty, nakarmić go campą i napoić herbatą z masłem jaka. 

Obie wyprawy (jedna letnia w porze deszczowej, druga zimowa - zorganizowania po to, aby odzyskać rower) są świetnymi opowieściami, które pomimo trudów drogi, opowiedziane są z uśmiechem i ten uśmiech wywołują.

Książka pokazuje, że nawet nie znając języka, można zostać serdecznie przyjętym w czyimś domu, bez oczekiwania jakiejkolwiek gratyfikacji. Oczywiście brakuje rozmów, możliwości zapytania o coś, czy opowiedzenia czegoś o sobie, ale równie ważny jest charakter podróżnika, który wyziera z każdej strony i pokazuje nam jego silną wolę i ogromną pasję...

Piotr Strzeżysz to nie tylko podróżnik, to również świetny fotograf. Książka jest opatrzona wspaniałymi zdjęciami, dzięki którym możemy razem z nim przeżywać tę niesamowitą wyprawę:)


Number Two, "Makaron w sakwach, czyli rowerem przez Andy i Kordyliery"

W drugiej książce, Piotr Strzeżysz opisuje swoje wyprawy rowerowe po obu Amerykach. Dla niektórych wydaje się to dziwne - lecieć na drugi koniec świata, po to żeby jeździć w trudnych warunkach na rowerze, żywić się makaronem (z dodatkiem makaronu), spać byle gdzie, kapać się raz na jakiś czas i to wszystko nie z przymusu, ale dla przyjemności. 

Pierwszą podróż po Ameryce Południowej odbywa na przypadkowym, byle jakim rowerze, którego nie lubi, ale który staje się jego przyjacielem. A przyjaciela nie zostawia się samego, dlatego szuka odpowiedniej osoby, która by się nim zajęła :)

Drugie podejście w Ameryce Południowej - Patagonia, gdzie nagle zmienia plany, wyrzuca przewodnik i jedzie do Boliwii.

I trzecia podróż - z Alaski do Meksyku, która kończy się w Las Vegas i to nie z powodu niedźwiedzia spotkanego po drodze :)

Książki Piotra Strzeżysza pokazują nam, że chcieć to móc, że nie trzeba mieć  dużej ilości pieniędzy, nie wiadomo jak dobrego roweru, ale wystarczy chęć i silna wola, które nie pozwalają, żeby zrezygnować po pierwszych trudach :)

Książki mogą zostać uznane za trochę monotonne, szczególnie dla kogoś, kto nie podróżuje w taki czy podobny sposób, historie o tym, jak się jechało a później jak długo szukało się miejsca na nocleg i jak pyszny jest makaron z makaronem... Ale ja miałam ochotę dowiedzieć się co będzie dalej i dalej i dalej i szkoda mi było, kiedy w pewnym momencie książka się skończyła :P

Na pewno zachęca styl pisania autora, który od początku traktuje nas jak partnerów, przyjaciół, pisze lekko, humorystycznie, czasami trochę filozoficznie rozprawia na jakiś temat (co nie dziwi, podróżując samemu miał sporo czasu na przemyślenia natury egzystencjalnej) - a wszystko uzupełniają jak zwykle piękne zdjęcia :)

Nas takie podróżowanie, jak i książki o nich bardzo przekonują i jeśli tylko uzbieramy wystarczającą ilość pieniędzy, kupujemy rowery, sakwy i ruszamy :) 


Więcej o Piotrku przeczytacie na jego stronie internetowej: www.onthebike.pl 
polecamy też stronę jego dziewczyny, Ali - zrobiona przez nią kolorowa małpa niedługo dołączy do naszej dwuosobowej autostopowej ekipy: www.obrazkinunu.blogspot.com:)

piątek, 26 kwietnia 2013

Auto Stop Race Wrocław-Rzym 2012

Jak już wspominałam w jednym z wcześniejszych postów, moja przygoda z autostopem rozpoczęła się 28 kwietnia 2012 roku. Wystartowaliśmy z Kamilem w wyścigu autostopowym Auto Stop Race, którego trasa biegła z Wrocławia do Rzymu :)
Poznaliśmy się cztery dni przed startem, więc w dzień zero nie znaliśmy się zbyt dobrze. Oczywiście obawiałam się tego, co mnie spotka, jak to będzie, czy dam radę, czy nie zostanę sama 1000 km od domu, bo mój partner będzie miał dość mojego marudzenia.
Wystartowaliśmy tak jak wszyscy uczestnicy [a było ich 1000 (zarejestrowanych oficjalnie, bo ile osob rzeczywiście pojechało - tego nikt nie wie)] spod Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu punktualnie o 9:00 rano, a już o 9:05 zmagałam się z zepsutym plecakiem. Nowym, kupionym specjalnie na tę okazję. Na szczęście zestaw naprawczy, czyli igła z nitką i agrafki poradziły sobie z urwanym paskiem trzymającym całą konstrukcję prawego ramienia...  Szycie wytrzymało do powrotu. Jeszcze dodam, że warto nie wyrzucać paragonów :)

Pierwszym 'stopem' był mój kolega, który wywiózł nas na jedną ze stacji benzynowych zaraz za Wrocławiem. Tam rozpoczęła się właściwa przygoda :) 

Po chwili stania, zatrzymał się Pan zmierzający w okolice Kościana. Jednak byliśmy dla niego tak wspaniałymi kompanami podróży, że zabrał nas aż do Nowego Tomyśla :) pierwszy 'prawdziwy' stop i od razu trafił się nam tak dobry człowiek - nadrobił dla nas dobre kilkanaście kilometrów, ale wiemy, że to wszystko dlatego, bo tak dobrze rozmawiało nam się o kombajnach, które kiedyś sprzedawał w różnych częściach Europy (jak również o miłych paniach, stojących często przy drodze, wydawać by się mogło- łapiących stopa :) 
W Nowym Tomyślu zatrzymał się Paweł, kierowca wieeelkiej cysterny, zmierzający do Kolonii. Jechaliśmy z nim bardzo długo i to właściwie dzięki niemu poznaliśmy się z Kamilem lepiej, zaczęliśmy się dogadywać i dobrze bawić. Paweł to świetny człowiek - nie dość, że nas ze sobą zabrał, to jeszcze ugotował nam obiad (makaron z sosem). A przy tym był bardzo pozytywny i bardzo go polubiliśmy. To jeden z naszych ulubionych kierowców, którego często wspominamy. I robi niezły makaron :) Byliśmy jego pierwszymi autostopowiczami. Gdy zadzwonił do swojej dziewczyny i się tym pochwalił, kazała mu nas jak najszybciej wysadzić, bała się, że sprzedamy jego organy. Na szczęście jej nie posłuchał.

Cysternę opuściliśmy na stacji benzynowej jakieś 150 km od Dortmundu. Dlaczego nie odbiliśmy wcześniej? Bo Paweł był tak świetnym człowiekiem i po prostu nie chcieliśmy wysiadać. Ale jak już w końcu wysiedliśmy, było ciemno. I ciepło, dlatego też postanowiliśmy nie rozkładać namiotu (tak naprawdę nie wiedziałam wtedy jeszcze jak rozkłada się namiot i nie chciałam się do tego przyznać) tylko spać pod gołym niebem :) Znaleźliśmy wygodny kawałek trawnika i po długich rozmowach o wszystkim poszliśmy spać.
Rano okazało się, że spaliśmy pod "palmą". I że zupki chińskie w plecaku Kamila 'wybuchły' i wszystkie rzeczy ma w proszku spaghetti. Zapach był po prostu cudowny i unosi się z jego plecaka aż po dziś dzień :)

Po próbie ogarnięcia się w łazience na stacji i śniadaniu, na które zjedliśmy 'niewybuchnięte' spaghetti zaczęliśmy łapać stopa w stronę Kassel. Staliśmy i staliśmy, mało kto nas mijał, była niedziela i albo widzieliśmy rodziny z dziećmi, albo samochody, które jechały wszędzie, tylko nie tam gdzie my. Dopiero po pewnym czasie zmieniliśmy tabliczkę na Dortmund i jak się okazało, było to idealne posunięcie, bo już po chwili jechaliśmy dalej. 

A później? Później staliśmy baaaardzo długo, wyczerpywał nam się repertuar piosenek, które znaliśmy, aż w końcu pojawił się on - Rammstein :) Zyskał taki przydomek ze względu na muzyką, którą 'delektowaliśmy się' w czasie jazdy. Było to poniekąd konieczne, gdyż on nie znał angielskiego, a my raczej nie uważaliśmy na lekcjach niemieckiego...

Z Rammsteinem dojechaliśmy do Siegen, skąd zabrał nas ze sobą miły rudzielec :) pracował w firmie Swatch gdzie projektował zegarki. Dojechaliśmy z nim do Karlsruhe, gdzie zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę...

... ale nie dlatego, że chcieliśmy, nie dlatego, że nie chcieli nas ze sobą zabrać. Po prostu wszyscy jechali w inną stronę. Ale to był chyba jeden z najlepszych postojów - ludzie do nas machali, zatrzymywali się, pytali gdzie jedziemy, czy przypadkiem czegoś nie potrzebujemy, albo, że mogą zabrać, ale tylko mnie, a Kamil ma zostać sam na pastwę losu :) Było bardzo sympatycznie, ale mimo wszystko byliśmy coraz bardziej zniecierpliwieni, wtedy to już całkiem wyczerpał nam się repertuar muzyczny, nie pomagały tańce, obawialiśmy się, że zastanie nas tam zmrok... 

Miłą niespodzianką było zatrzymanie się busa, którego pasażerowie zaproponowali oczywiście, że ja mogę jechać, ale za to Kamil musi zostać. Gdy odmówiłam, podarowali mi piwo. A gdy powiedziałam, że przecież jest nas dwoje i jedno piwo to trochę mało, dali nam drugie :) 
Do Bazylei dotarliśmy dopiero z miłą Szwajcarską parą. Byli bardzo sympatyczni, świetnie nam się z nimi rozmawiało. Poza tym, bardzo spodobała im się idea Auto Stop Race i postanowili, że będą śledzić naszą trasę przez stronę ASR, na którą każdy team mógł wysyłać smsy. Niestety, jak się później okazało, wiadomości od nas nie były podpisywane numerem naszego teamu, bo Kamil zmienił numer...

Tę noc spędziliśmy nieopodal stacji benzynowej zaraz przy granicy niemiecko-szwajcarskiej. Rozbiliśmy go na małym rondzie. Zainteresowała się nami policja, przystanęli przy nas, ale po chwili odjechali :) wcześniej naczytałam się o tym, że Szwajcarzy mogą robić problemy z takim dzikim rozbijaniem biwaku, ale na szczęście nic 'złego' z ich strony nas nie spotkało :)

Rano szybko złożyliśmy namiot i ruszyliśmy na wylotówkę ze stacji. Na śniadanie skonsumowaliśmy suchy makaron z zupek chińskich posypany przyprawami. Tak najedzeni zostaliśmy zabrani przez kierowcę Tira z Rumunii. Opowiadał nam o swojej rodzinie, pokazywał zdjęcia swojej małej córeczki, słuchaliśmy też opowieści o różnicach religijnych między nim a jego żoną... Przejechaliśmy z nim kawał Szwajcarii, moglibyśmy dojechać z nim aż do Milanu, ale obawiał się kontroli na granicy i dużego mandatu.
I całe szczęście :) bo dzięki temu poznaliśmy Christiano...

Cudowny człowiek :) Kazał mi kłaść się na łóżku i spać ( zasypiałam na siedząco, w sumie to tego dnia spałam chyba w każdym jednym samochodzie, a Kamil tylko się ze mnie śmiał i robił mi kompromitujące zdjęcia), później zabrał Kamila na wycieczkę po urzędach na granicy załatwiać papierologię związaną z przejazdem TIRem przez granicę, przygotował nam obiad niczym w restauracji, opowiadał nam niesamowite historie i gdyby tylko mógł, to pewnie zawiózłby nas prosto na metę. Przejeżdżaliśmy z nim przez prawie 17 kilometrowy tunel drogowy św. Gotarda, oglądaliśmy cudowne widoki i chcieliśmy, żeby ta podróż trwała i trwała :)

Z Christiano dojechaliśmy aż do Modeny. Gdy nas wysadził, próbował znaleźć nam kolejną ciężarówkę, która zabrałaby nas dalej, a najlepiej prosto do Rzymu. Niestety nikt nie mógł/nie chciał nas zabrać. Poszliśmy jeszcze na kawę, a Christiano załatwił nam darmową kąpiel. W podziękowaniu za wspólną podróż i okazaną pomoc podarowaliśmy mu nasz specjalny prezent - Żubrówkę :)
Co ważne, dopiero w Modenie spotkaliśmy innych uczestników Auto Stop Race. Atmosfera na stacji... hmmm. Nie była zbyt miła. Nikt nie chciał się integrować, wszyscy byli nastawieni na wyścig, zależało im tylko na tym, żeby dojechać na metę w jak najlepszym czasie. A my? My mieliśmy to gdzieś. Chcieliśmy się dobrze bawić, poznawać nowych ludzi, miejsca... Zresztą, o tym, że naszym celem nie było ściganie się może świadczyć trasa 'na około', ale w końcu wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, ta też miała nas tam doprowadzić.
Jedną ze śmieszniejszych była ta, gdy jedliśmy z Kamilem na ławce kanapki z pasztetem. Rozkładaliśmy chleb i smarowaliśmy go obficie mielonką. Pod budynek przed którym siedzieliśmy podjechali jacyś Francuzi. Chyba zrobiło im się nas szkoda, w końcu kto je taki marny chleb z pasztetem, kto podróżuje w taki sposób - to muszą być biedni ludzie... Podarowali nam więc 10 Euro :)
Ze względu na to, że na stacji stopa łapało dużo osób, a czas mijał i robiło się ciemno, musieliśmy spędzić tam kolejną noc. 

Chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na zachowanie innych uczestników wyścigu na tej stacji - już mniejsza o to, że nie chcieli z nikim rozmawiać, nie mówiąc już o wypiciu wina. To, jaki tam zostawili syf... Było mi za nich strasznie wstyd. 

I chyba bardzo dobrze się stało, bo gdyby nie to, nie przeżylibyśmy najmilszej sytuacji, jaka mogła nam się przydarzyć :) Rano, po szybkim ogarnięciu się i przeanalizowaniu sytuacji - na wylocie ze stacji stało zbyt dużo osób - Kamil wpadł na pomysł - 'Chodźmy na wjazd!'. I poszliśmy. Nie minęło 5 sekund, nie zdążyliśmy zdjąć nawet plecaków, a już wiedzieliśmy, że szczęście się do nas uśmiechnęło i jedziemy dalej. Podwózkę zaproponował nam Francesco. Wracał z pracy do domu po kilku tygodniach nieobecności. Mieszkał w Santa Marinella, w miejscowości nadmorskiej, jakieś 60 km od Rzymu. I zabrał nas ze sobą. Nie znał angielskiego, my nie znamy włoskiego, dogadywaliśmy się głównie na migi. Zadzwonił też do swojej znajomej, Ani, która pochodziła z Polski. I dzięki niej dowiedzieliśmy się, że Francesco zaprasza nas do siebie do domu na obiad. Gdy powiedziałam o tym Kamilowi, zauważyłam małe wahanie w jego oczach - oboje wiedzieliśmy, że jeśli się zgodzimy, nie zdążymy na metę wyścigu i nie zostaniemy sklasyfikowani. Poza tym, chcieliśmy spotkać się w Rzymie z kolegą Kamila, Puszkiem, który wracał do Polski wcześniej. Na szczęście wahanie było bardzo krótkie - co było ważniejsze - poznanie prawdziwej włoskiej rodziny 'od środka', czy wyścig? Oczywiście, że to pierwsze :) Żałowaliśmy, że nie będziemy świętować zdobycia Rzymu z kumplem, ale z drugiej strony, w Polsce mogliśmy mieć go na codzień, a poznanie włoskiej rodziny mogło być jedyną szansą w naszym życiu. A do tego, droga do Santa Marinella była cudowna (nie biegła autostradą, tylko mniejszymi drogami), widoki zachwycały, Toskania to zdecydowanie jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na ziemi. 

Rodzina Francesco jest najwspanialsza we wszechświecie :) Ada, żona naszego kierowcy i jego synowie, Massimiliano i Marcello to wspaniała rodzina. Taka prawdziwa, niczego nie udająca - zachowywali się przy nas zupełnie swobodnie, prowadzili długie rozmowy, wszystko to w iście włoskim stylu, podniesionym głosem, z ekspresją, jakiej mógłby zazdrościć im niejeden Polak. 
Dzień wcześniej, Massimiliano obchodził swoje 18 urodziny i z tej okazji załapaliśmy się na jeden z największych obiadów w naszym życiu. Jako pierwsze na stole pojawiło się penne z sosem - bardzo proste, a zarazem niesamowicie pyszne, później chyba z 5 innych potraw, w tym ciasto i owoce. Po obiedzie długo rozmawialiśmy o Włochach, o różnicach między północą a południem tego kraju, o mafii, o kryzysie i związanych z nim problemach. Dodatkowo zostaliśmy obdarowani kanapkami, wodą, piwem... A później odwieźli nas na stację benzynową, położoną przy autostradzie biegnącej prosto do Rzymu. To było zdecydowanie jedno z najlepszych spotkań w naszym życiu. W podziękowaniu za tak miłą gościnę wysłaliśmy im z Polski album-przewodnik po Polsce w języku włoskim, nasze wspólne zdjęcie i kartkę z podziękowaniami. A jakieś 2 tygodnie temu w skrzynce pocztowej znaleźliśmy kartkę z Santa Marinella z pozdrowieniami i zaproszeniem do odwiedzin :)

Na stacji, gdzie zawieźli nas Francesco i Ada łapaliśmy stopa do Lido di Ostia, gdzie znajdowała się właściwa meta wyścigu. Tam też mieliśmy pierwsze spotkanie z włoskimi Carabinieri. Włochy to przedziwny kraj. Nie dość, że wystawianie kciuka jest dla nich obraźliwe i oznacza seks analny, co jeszcze można zrozumieć i zaakceptować, w końcu to inna kultura niż nasza. Ale tego, że uważają, że stacja benzynowa przy autostradzie to integralna część autostrady, i tak jak na autostradzie nie można tam łapać stopa - tego nie jestem w stanie zrozumieć... W każdym razie, gdy podjechali do nas, zaczął z nimi rozmawiać Kamil i jak to on, po chwili włączył mu się przysłowiowy czajnik i niemal się z nimi pokłócił... Na szczęście, chcieli nas zabrać na stację kolejową, nie na komisariat. Dopiero gdy powiedział im, że nie mamy pieniędzy, to dali sobie spokój i stwierdzili, że możemy chodzić i pytać ludzi, nie możemy stać z kartkę. Można się domyślić, co zrobiliśmy zaraz po tym, gdy odjechali - oczywiście wyciągnęliśmy karton :)

Po chwili zatrzymał się przy nas Włoch i zaproponował nam, że może nas zawieźć do Rzymu. Zgodziliśmy się na to, w końcu było nam po drodze :P 

Podróż z nim była śmieszna, chociaż chwilami dość niebezpieczna, gdyż zażyczył sobie, żebym pokazywała mu zdjęcia z naszej wyprawy - i z tego powodu co chwilę zjeżdżał z pasa. Poza tym krzyczał na nas "Libre! Libre!", bo przyjechaliśmy do Włoch ani nie znając włoskiego, ani nie mając przy sobie chociażby słownika :) próbował nas uczyć i bardzo się cieszył, kiedy coś poprawie wymawialiśmy.

Dojechaliśmy z nim do centrum Rzymu, zawiózł nas na stację metra, kupił nam bilety, wytłumaczył gdzie mamy wysiąść i jak później dostać się do Lido di Ostia i na camping. Gdyby nie on - jestem pewna, że zgubilibyśmy się w tym wielkim mieście i pewnie do tej pory szukalibyśmy właściwej drogi :)

Kiedy wsiedliśmy do pociągu do Lido di Ostia, okazało się, że jest w nim wielu Polaków, którzy przed nami dojechali na miejsce i wracali ze zwiedzania. Byli bardzo weseli, pili wino i zachowywali się 'trochę' jak bydło. A później ludzie się dziwią, jak postrzegają nas obcokrajowcy. Nam jakoś nie było do śmiechu... Mogę nawet powiedzieć, że czułam smutek - bo skończyła się pierwsza, niesamowita część wyprawy i nie wiedziałam, co będzie dalej. Wiedziałam tylko, że najlepszy, pierwszy etap jest za nami...


Ciąg dalszy nastąpi :)

piątek, 19 kwietnia 2013

Autostopem dookoła świata - "Prowadził nas los" i "Moja Afryka"

Dzisiaj będzie trochę o książkach osoby, która stała się wielką inspiracją Kamila i dzięki której (między innymi) zaczął swoją przygodę z autostopem. Mowa tutaj o książce Kingi Choszcz i jej chłopaka Chopina (właściwie Radka Siudy), którzy autostopem przejechali niemal cały świat. Swoją podróż rozpoczęli w październiku 1998 roku i wtedy jeszcze nie wiedzieli, że zajmie im ona niemal 5 lat. Pięćset osiemdziesiąt trzy dolary i dwadzieścia pięć centów, bilet w jedną stronę, plecaki i głowa pełna marzeń pozwoliła im na przeżycie niezwykłych przygód, dotarcie do miejsc, których nie znajdziemy w przewodnikach, odwiedzenie 4 kontynentów i poznanie niesamowitych ludzi, którzy odmienili ich życie. 
Podróż rozpoczęli w Ameryce Północnej, którą zjeździli z Nowego Jorku aż po Alaskę, następnie udali się do Ameryki Południowej, Nowej Zelandii, Australii, Azji i części Europy. Całą drogę pokonali stopem, który w ich przypadku obejmował nie tylko autostop, ale też jachtostop, a nawet samolotostop :) Podróżowali jedynie z ogólnym planem, zazwyczaj bez mapy (lub z mapą przypadkowo znalezioną), jechali gdzieś tylko na podstawie tego, o czym mówili im inni ludzie - dawali ponieść się chwili, poddawali się wydarzeniom :) w niektórych miejscach spędzali chwilę, gdzie indziej zatrzymywali się na dłużej, żeby pracować i zarobić pieniądze na dalszą podróż.

Książka została napisana na podstawie dzienników Kingi, prowadzonych przez nią w czasie podróży. Ze względu na ich objętość, wiele tekstu musiała odrzucić, pominąć wiele ciekawych zdjęć. To skracanie można odczuć, czuje się pewien niedosyt, chciałoby się poczytać o czymś więcej. Jednak duży plus należy się za oddanie wielu istotnych rzeczy dla danej kultury, podanych w pigułce, bez zbytniego rozpisywania się. Książka jest opatrzona zdjęciami, czasami są one malutkie (i niestety nie można ich powiększyć), czasami zajmują całą stronę, mimo wszystko są dobrą ilustracją miejsc, odwiedzonych przez tę parę :)

Kamil był zachwycony tą książką, polecił mi ją, a ja stwierdziłam, że skoro dla niego Kinga to taki 'guru', to mi też się spodoba. Jednak minęło sporo czasu zanim polubiłam Kingę i jej styl pisania. Przeszkadzało mi kilka rzeczy, szczególnie w pewnym sensie wywyższanie się - "Jestem wegetarianką, nie jem mięsa, jestem lepsza", czy pisanie w stylu "Tam byłam, to zobaczyłam", czyli suchy opis wydarzeń. A ja lubię czytać o tym, co przeżywał autor, co mu się podobało, jak bardzo był zmęczony, albo smutny, czy wesoły. Jednak po pewnym czasie, gdy już polubiłam Kingę - od książki nie mogłam się oderwać :)

Niedosyt dotyczy też postaci Chopina - książka jest Kingi, a on znajduje się gdzieś w tle, praktycznie jest niewidoczny. Właściwie niczego się o nim nie dowiadujemy, ani o tym jaki jest, ani o jego refleksjach z podróży.

Kamil posiada pierwsze wydanie książki, ale ostatnio w jednej z księgarni napotkaliśmy na jej nową wersją - nie wiem czy znajduje się w niej coś więcej, ale po pobieżnym jej przejrzeniu  wydaje mi się, że zdjęcia są większe i jest ich więcej :)

O tym, że po książkę warto sięgnąć świadczy Kolos - najbardziej prestiżowa nagroda podróżnicza w Polsce, którą otrzymali autorzy w 2003 roku


Druga książka Kingi Choszcz, "Moja Afryka" jest zapisem dzienników z jej ostatniej podróży autostopem, mającej być dopełnieniem podróży dookoła świata. Tym razem bez Chopina, który wolał oddać się Buddyzmowi, sama udała się na Czarny Ląd. Niestety nigdy z niej nie wróciła, zmarła na malarię mózgową w Ghanie w 2006 roku... 

Ale zdążyła przemierzyć kawał kontynentu na białym wielbłądzie, przygarnąć małego pieska i uwolnić z "niewoli" małą dziewczynkę, Malaikę, którą posłała do szkoły. Pomagała też napotkanym dzieciom, obdarowywała je przyborami szkolnymi, kupowała im mundurki czy podręczniki, bez których nie mogłyby się uczyć, często organizowała im konkursy z nagrodami, po to aby prezenty nie były rozdawane ot tak.

Biała kobieta, z plecakiem, podróżująca autostopem - wydawałoby się, że to się nie może udać. A jednak, dała radę, spełniła swoje wielkie marzenie. Nic jej się też nie przytrafiło ze strony mieszkańców Afryki. Co więcej - dlatego, że była tam sama - jeszcze bardziej czuli się zobowiązani do tego, aby jej pomagać i chronić ją przed niebezpieczeństwami. 

Przez książkę ciężko było mi przebrnąć, co chwilę odkładałam ją na półkę, czytałam głównie na nudnych wykładach i w pociągu. Jednak jest to książka, którą warto przeczytać. Wiele osób zarzuca jej, że to suche notatki, jednak należy pamiętać, że książka została wydania już po śmierci Kingi przez jej rodziców. Ciężko byłoby przeredagować notatki Kingi, nie wiedząc co tak naprawdę przeżywała, nie znając jej uczuć.




Więcej przeczytać możecie na:

blogu Kingi i Chopina: http://www.autostopemwswiat.pl/
stronie internetowej prowadzonej przez mamę Kingi: http://www.kingafreespirit.pl/kingapl/


wtorek, 16 kwietnia 2013

Praktyczny poradnik "Jak łapać stopa?"

Pierwszy krok zrobiony, czyli zdecydowaliśmy się - 'jedziemy autostopem', wybraliśmy cel podróży, spakowaliśmy plecaki, wyszliśmy w końcu z domu... 
I co dalej? 

Po pierwsze

Wybór stylu łapania stopa
Jest ich kilka, możemy po prostu stać z wyciągniętym kciukiem przy drodze i czekać, aż ktoś się zatrzyma

UWAGA! W niektórych krajach lepiej nie łapać stopa z wyciągniętym kciukiem. Między innymi we Włoszech i innych krajach śródziemnomorskich taki gest jest odbierany jako obraźliwy i nawiązuje do seksu oralnego. Przed wyjazdem warto poczytać o gestach i mowie ciała obowiązującej w kraju, do którego się udajemy :)

lub

wyciągamy karton i piszemy na nim markerem nazwę miejsca, do którego chcemy się udać :) jest to duże ułatwienie - kierowca wie, gdzie chcemy jechać, a co za tym idzie, jest mu łatwiej podjąć decyzję o zatrzymaniu się i zabraniu nas ze sobą. Tabliczka powinna być czytelna, duża, dobrze widoczna. Dla nas najlepsze są kartony z Biedronki, takie które leżą pod napojami gazowanymi - są twarde, z jednego kawałka można wyciąć 3-4 dwustronne tabliczki i co najważniejsze - są wystarczająco długie, żeby napisać na nich dużymi grubymi drukowanymi literami nazwę miejscowości, do której jedziemy :)

Raczej unikajmy kartek a4, czy nawet większych, bo nawet takie z bloku technicznego są za małe i zbyt giętkie. Wiele razy mijaliśmy osoby stojące z takimi kartkami i zawsze udawało nam się złapać stopa przed nimi :)

ewentualnie

kciuk + karton :)

Po drugie
Wybór odpowiedniego miejsca
Przede wszystkim, stopa łapiemy w takim miejscu, gdzie może zatrzymać się samochód. Należy unikać zakrętów, miejsc, przy których znajduje się zakaz zatrzymywania się lub zakaz postoju. Jeśli kierujemy się na autostradę - lepiej wybrać miejsce przed zjazdem na autostradę, gdyż na niej samej autostop jest zakazany. 
Najlepiej też unikać szybkich tras, bo kierowca nie ma wtedy szansy na zatrzymanie się, byłoby to zbyt niebezpieczne, a nierzadko po prostu nie ma czasu zareagować.
Warto wybrać zatoczki autobusowe, miejsca przed światłami, szerokie pobocza, czy ogólnie miejsca, gdzie samochody zwalniają.
Możemy też udać się na stację benzynową, parking czy zajazd. Wtedy mamy kilka opcji do wyboru - możemy stać przy wyjeździe z kciukiem czy z tabliczką, ale też możemy chodzić po stacji/zajeździe/parkingu i pytać kierowców, czy przypadkiem nie jadą w naszą stronę i czy nie znalazłoby się dla nas wolne miejsce w ich samochodzie.
Chociaż zdarza się i tak, że stacja benzynowa traktowana jest jako część autostrady - takie rzeczy tylko we Włoszech :)

Po trzecie
Gadżety
Warto jest wystawić plecak, tak aby mijający nas kierowcy widzieli, że podróżujemy w ten sposób.Plecaki zawsze z Kamilem stawiamy na ziemi, w widocznym miejscu i opieramy je o siebie, tak aby kierowca mógł je zobaczyć.
Jeśli przy plecaku przypięta jest karimata - kierowca wie, że nie stać nas zapewne na luksusy, a skoro podróżujemy w taki sposób, to może warto nas zabrać i z nami pogadać :)
Przydatna jest również wyżej wymieniona tabliczka/karton
Nie słuchamy mp3, staramy się nie zakładać okularów przeciwsłonecznych i czapek - zasłonięta twarz nie budzi zaufania, a jak wiadomo - "oczy są zwierciadłem duszy" :) ewentualnie możemy założyć ciekawy, śmieszny kapelusz
Lepiej jest nie palić papierosów... 

Czyli - najlepiej wyglądać jak stereotypowy podróżnik :)

Po czwarte
Wygląd
Wiadomo, dobrze jest wyglądać czysto i schludnie, ale na to nie ma reguły. 
W każdym razie, raczej nikt nie będzie chciał zaprosić do swojego samochodu obdartusa... Podobno najlepiej jest łapać stopa w jasnych ubraniach - już z daleka wyglądamy na czystych. Ja tego nie zauważyłam, ale warto ubrać się kolorowo, żeby przyciągnąć uwagę kierowcy. Z doświadczenia też wiem, że uwagę przyciągają też Camilliowe dready, ale bez tego też da radę :)

Po piąte
Uśmiech
Łapiąc stopa śmiejemy się, tańczymy, śpiewamy piosenki - a kierowcy widząc jak radośni jesteśmy chętnie się zatrzymują :)
Ale zdarzało się i tak, że staliśmy smutni, zmoknięci i kierowcy przywozili nam zestawy z McDonald's :) 
Generalnie jednak lepiej jest się uśmiechać (chyba, że w pobliżu jest McDonald's :P ).

Po szóste
Ktoś się zatrzymał !
Więc biegniemy do samochodu w podskokach, dziękujemy za zainteresowanie  i np. pytamy, gdzie "Pan/Pani jedzie i czy możemy się zabrać"

Po siódme
Pakujemy się do samochodu
Wielu autostopowiczów odradza chowanie plecaków do bagażnika i woli mieć je przy sobie, nawet wtedy, gdy podróż długa, a plecak duży, miejsca mało i trzeba go trzymać na kolanach... Są i takie sytuacje, gdy w bagażniku nie ma miejsca i trzeba się przemęczyć. Ale jeśli kierowca proponuje schowanie plecaków do bagażnika, ja z Kamilem zgadzamy się na to, może jesteśmy zbyt ufni, ale nigdy się to dla nas źle nie skończyło :)
Należy jednak pamiętać, żeby portfel, telefon, dokumenty, aparat i inne wartościowe rzeczy trzymać zawsze przy sobie 

Generalnie najlepiej stosować takie dwie zasady:
- jeśli kierowca wysiada z samochodu i nam pomaga, otwiera bagażnik - korzystamy z tego i pakujemy tam nasze klamoty (oczywiście wartościowe przedmioty zostawiamy przy sobie)
- kiedy kierowca zostaje w środku - wskakujemy na tylne siedzenie z plecakiem. Sami nie możemy otworzyć bagażnika - a jeśli kierowca jest seryjnym zabójcą i przewozi w nim zwłoki? :P

Chyba, że kierowca prosi, żeby zapakować plecaki do bagażnika - wtedy najlepiej jedna osoba wsiada do środka, a druga pakuje plecaki do bagażnika. Unikamy dzięki temu sytuacji, w której plecaki są w bagażniku, a samochód odjeżdża bez nas :)

Po ósme
Ruszamy w siną dal :)
- rozmawiamy z kierowcą jeśli tego chce - zazwyczaj kierowcy zatrzymują się, bo potrzebowali towarzystwa, lub sami kiedyś podróżowali autostopem i chcą powspominać dawne czasy, porozmawiać o tym, gdzie my podróżujemy, lub nawet pogadać o pogodzie i innych głupotach. Generalnie można zapisać sobie przebieg rozmowy na kartce - zazwyczaj wyglądają one tak samo - standardowe pytania, takie same odpowiedzi :)
- jeśli kierowca to typowy milczek, nie zanudzamy go naszymi rozmowami
- staramy się zostawić dobre wrażenie po sobie, żeby nie psuć opinii autostopowiczów i żeby w przyszłości nasz kierowca nie obawiał się zabierać innych osób.
- staramy się nie kłócić z kierowcą - nawet wtedy, kiedy nas krytykuje i według niego nasze kierunki studiów są niefajne, on za to studiował coś super, bla bla bla - doświadczone i do dzisiaj niemile wspominane :P 
czyli generalnie jesteśmy raczej konformistami, lepiej nie wypowiadać skrajnych poglądów, bo możemy tego później żałować :)

Po dziewiąte

Wysiadamy
- gdy wspólna podróż kończy się - dziękujemy za podwózkę, jeśli mamy ze sobą jakieś drobne gadżety możemy podarować je kierowcy. Np. nasi naj-kierowcy dostają od nas Żubrówkę :)
- rozglądamy się po wnętrzu samochodu, czy czegoś nie zostawiliśmy
- możemy też zrobić sobie zdjęcie z kierowcą. Zazwyczaj reagują na to bardzo radośnie, jest im miło i generalnie cieszą się, że będą pojawiali się w naszych wspomnieniach :)


Jeśli ktoś ma inne doświadczenia, zapraszamy do podzielenia się nimi :)



niedziela, 14 kwietnia 2013

Rzeczy przydatne w podróży - lista subiektywna

Co spakować na podróż? - cytując Piotrka Strzeżysza - "Co kto chce"

Poniżej subiektywna lista rzeczy, która z pewnością może przydać się podczas autostopowej wyprawy :)

Plecak - Nie za duży, nie za mały, tak żeby nie było problemu z zapakowaniem plecaków do samochodu, a szczególnie na kolana na tylnym siedzeniu, co zdarza się bardzo często.

Namiot, śpiwór, karimata, czyli zestaw do spania - nigdy nie wiadomo, gdzie zastanie nas noc i gdzie będziemy musieli rozbić obóz - czasami będzie to kawałek trawnika w Niemczech pod gołym niebem

innym razem - rondo w Bazylei, zaraz przy stacji benzynowej. A podobno w Szwajcarii zamykają za to do więzienia :)

Czołówka/latarka - przydatne po zapadnięciu zmroku, w nocy

Jedzenie i picie - nasz stały zestaw autostopowy - bułki, pasztety, zupki chińskie, gorące kubki, ciastka, zdarzył się raz tuńczyk o wdzięcznym imieniu Rafał

Ubrania - zarówno na ciepłe jak i na chłodniejsze dni, dostosowane do pory roku.  Nawet latem warto zapakować kurtkę przeciwdeszczową, ciepłą bluzę lub polar.

Aparat fotograficzny i zapasowe baterie/ładowarka

Telefon  - i ładowarka do niego

Kosmetyki - Warto kupić miniaturowe opakowania kosmetyków, ewentualnie kupić małe buteleczki, do których możemy przelać nasze specyfiki - zajmują mniej miejsca, a wiadomo, że w ciągu kilku dni nie zużyjemy całego dużego szamponu czy żelu pod prysznic.

Wygodne obuwie dostosowane do pogody - latem np. sandały i trampki

Niezbędnik turystyczny lub inne sztućce - nóż, widelec, łyżka, korkociąg :)

Kubek termiczny - zastosowanie zarówno do napojów jak i do zupek chińskich (i nie tylko)

Kartony - polecamy kartony z Biedronki spod zgrzewek napojów gazowanych :)

Mapa - niezbędna, kiedy już nie wiesz, gdzie jesteś. Przydaje się mapa z zaznaczonymi większymi stacjami benzynowymi 

Markery - do pisania po tabliczkach wyciętych z kartonów

Tabletki przeciwbólowe i przeciwbiegunkowe, bo nigdy nie wiadomo co nam się przytrafi po drodze

Alkohol wysokoprocentowy - lekki i efektywny :) zawsze można się nim rozgrzać w nocy w namiocie, ewentualnie podarować komuś w podziękowaniu za transport i miłą rozmowę

i najważniejsze - prostownica do włosów :)






sobota, 13 kwietnia 2013

Jak zaczęłam podróżować autostopem?


Pierwszy raz łapałam stopa w czasie chyba drugiej klasy gimnazjum, kiedy jechałam z koleżankami na wagary do miasta oddalonego od naszej szkoły o 20km. Niesamowite przeżycie, szczególnie kiedy goni Cię wychowawczyni, dyrektorka dzwoni do rodziców, a pan, który podwozi Cię na stopa nagle mówi "a może zawiozę Cię do ciotki?". 
Od zawsze więc autostop wiązał się dla mnie z dużą adrenaliną i dziwnymi wydarzeniami, które na długo zapadały w moją pamięć.

A tak na poważnie - o podróży autostopem gdzieś daleko zaczęłam myśleć już w czasie studiów. Pewnego dnia u mnie na uczelni zorganizowane zostało spotkanie - prelekcja chłopaka, który autostopem przejechał trasę od Meksyku aż do Panamy. I to zainspirowało mnie do tego, żeby zmienić swoje życie i zacząć robić to, na co nigdy nie miałam dostatecznie odwagi...

Ponieważ studiuję we Wrocławiu, niejednokrotnie słyszałam o wyścigu autostopowym Auto Stop Race. W 2012 meta znajdowała się w Rzymie. A że zawsze chciałam zobaczyć Wieczne Miasto, postanowiłam wziąć w nim udział. Przez przypadek okazało się, że w wyścigu chce wziąć udział również mój kolega, Kuba. Zaczęliśmy planować wyprawę... Ale wkrótce (właściwie to w najgorszym możliwym momencie - w dzień zapisów, czyli 1 kwietnia), okazało się, że Kuba ma zawody, które odbywają się w majówkę i nie może ze mną pojechać. Gdy dowiedziałam się o tym, stwierdziłam, że nie mam już szans na wyjazd, było za późno, żeby znaleźć kogoś znajomego, kto nie miałby pary i chciałby ze mną pojechać.
Ale to nie byłabym ja, gdybym tak łatwo się poddała. Na stronie ASR znajdowała się zakładka 'Parownik'. Jeśli ktoś nie miał pary, mógł umieścić tam swoją 'ofertę' i dzięki temu znaleźć kompana. Znalazłam trzy osoby (chłopaków), które według opisu mogłyby mi odpowiadać, i z którymi prawdopodobnie nie pozabijałabym się na trasie. Odpisali mi wszyscy, ale po sprawdzeniu ich profilów na Facebooku dwaj od razu odpadli... Został trzeci z nich, Kamil. Dready, zdjęcia z gór i fireshow - stwierdziłam, że przy nim nie będę się nudzić i pewnie będzie na tyle spoko, że nie zostawi mnie samej po 100 km. Odpisałam mu i po kilku godzinach stwierdziliśmy, że możemy jechać razem do Rzymu :)

Do wyścigu został niecały miesiąc, Kamil mieszkał w tym czasie w Holandii i pozostawał nam tylko sporadyczny kontakt e-mailowy. Spotkaliśmy się dopiero 24 kwietnia, czyli cztery dni przed startem. Było to o tyle niebezpieczne, że mogliśmy stwierdzić, że jednak nie lubimy się i nie chcemy jechać razem. W pewnym sensie ta ewentualność się sprawdziła - spotkanie było drętwe, Kamil pojawił się z kolegą, z którym siedzieli na wrocławskim rynku w ogródku przy barze "U Beatki" i ostentacyjnie oglądali mecz Legii Warszawa...

Jednak największy kryzys nadszedł dopiero podczas pakowania plecaka, w piątek - w sobotę o 9 wyruszaliśmy. Nie chciałam jechać, chciałam zrezygnować, bałam się i nie wiedziałam co mam robić. A skoro nie wiedziałam co mam robić, nie pozostało mi nic innego jak zebrać się w sobie, otrzeć łzy i dać się ponieść :)

I jak się później okazało, to była najlepsza decyzja w moim życiu :)






Heyah !

Co to jest autostop i czym jest on dla nas?
Dlaczego podróżujemy autostopem i dlaczego tak bardzo go 'nienawidzimy'?
Jak się przygotować do autostopowej wyprawy, co ze sobą zabrać, a co lepiej zostawić w domu (i dlaczego nie jest to prostownica do włosów)...

A przy okazji: trochę o górach, książkach podróżniczych, rowerach i o innych rzeczach, które nas interesują :)


To wszystko i inne nasze wspólne podróże (małe i duże) będą pojawiały się na tym blogu.

Zapraszamy do odwiedzania tego miejsca,
Gioanna i Camillio