sobota, 13 kwietnia 2013

Jak zaczęłam podróżować autostopem?


Pierwszy raz łapałam stopa w czasie chyba drugiej klasy gimnazjum, kiedy jechałam z koleżankami na wagary do miasta oddalonego od naszej szkoły o 20km. Niesamowite przeżycie, szczególnie kiedy goni Cię wychowawczyni, dyrektorka dzwoni do rodziców, a pan, który podwozi Cię na stopa nagle mówi "a może zawiozę Cię do ciotki?". 
Od zawsze więc autostop wiązał się dla mnie z dużą adrenaliną i dziwnymi wydarzeniami, które na długo zapadały w moją pamięć.

A tak na poważnie - o podróży autostopem gdzieś daleko zaczęłam myśleć już w czasie studiów. Pewnego dnia u mnie na uczelni zorganizowane zostało spotkanie - prelekcja chłopaka, który autostopem przejechał trasę od Meksyku aż do Panamy. I to zainspirowało mnie do tego, żeby zmienić swoje życie i zacząć robić to, na co nigdy nie miałam dostatecznie odwagi...

Ponieważ studiuję we Wrocławiu, niejednokrotnie słyszałam o wyścigu autostopowym Auto Stop Race. W 2012 meta znajdowała się w Rzymie. A że zawsze chciałam zobaczyć Wieczne Miasto, postanowiłam wziąć w nim udział. Przez przypadek okazało się, że w wyścigu chce wziąć udział również mój kolega, Kuba. Zaczęliśmy planować wyprawę... Ale wkrótce (właściwie to w najgorszym możliwym momencie - w dzień zapisów, czyli 1 kwietnia), okazało się, że Kuba ma zawody, które odbywają się w majówkę i nie może ze mną pojechać. Gdy dowiedziałam się o tym, stwierdziłam, że nie mam już szans na wyjazd, było za późno, żeby znaleźć kogoś znajomego, kto nie miałby pary i chciałby ze mną pojechać.
Ale to nie byłabym ja, gdybym tak łatwo się poddała. Na stronie ASR znajdowała się zakładka 'Parownik'. Jeśli ktoś nie miał pary, mógł umieścić tam swoją 'ofertę' i dzięki temu znaleźć kompana. Znalazłam trzy osoby (chłopaków), które według opisu mogłyby mi odpowiadać, i z którymi prawdopodobnie nie pozabijałabym się na trasie. Odpisali mi wszyscy, ale po sprawdzeniu ich profilów na Facebooku dwaj od razu odpadli... Został trzeci z nich, Kamil. Dready, zdjęcia z gór i fireshow - stwierdziłam, że przy nim nie będę się nudzić i pewnie będzie na tyle spoko, że nie zostawi mnie samej po 100 km. Odpisałam mu i po kilku godzinach stwierdziliśmy, że możemy jechać razem do Rzymu :)

Do wyścigu został niecały miesiąc, Kamil mieszkał w tym czasie w Holandii i pozostawał nam tylko sporadyczny kontakt e-mailowy. Spotkaliśmy się dopiero 24 kwietnia, czyli cztery dni przed startem. Było to o tyle niebezpieczne, że mogliśmy stwierdzić, że jednak nie lubimy się i nie chcemy jechać razem. W pewnym sensie ta ewentualność się sprawdziła - spotkanie było drętwe, Kamil pojawił się z kolegą, z którym siedzieli na wrocławskim rynku w ogródku przy barze "U Beatki" i ostentacyjnie oglądali mecz Legii Warszawa...

Jednak największy kryzys nadszedł dopiero podczas pakowania plecaka, w piątek - w sobotę o 9 wyruszaliśmy. Nie chciałam jechać, chciałam zrezygnować, bałam się i nie wiedziałam co mam robić. A skoro nie wiedziałam co mam robić, nie pozostało mi nic innego jak zebrać się w sobie, otrzeć łzy i dać się ponieść :)

I jak się później okazało, to była najlepsza decyzja w moim życiu :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz