wtorek, 3 grudnia 2013

Ciąg dalszy nastąpił :)

Przepraszam za tak długą nieobecność, ale... zebrało się dużo rzeczy, spraw, problemów codzienności i blog odszedł na drugi, a może i dalszy plan. Przeprowadzka, praca, praca, obowiązki, dom, brak motywacji, brak chęci do pisania, brak czasu, chęć do pozostawienia bloga samemu sobie, zakończenia tej przygody. Drugie ale - ten blog miał być dla nas, na przyszłość, żeby kiedyś usiąść i poczytać i przypomnieć sobie co robiliśmy, gdzie byliśmy, co przeżywaliśmy. Dlatego dzisiaj rano postanowiłam - będę kontynuować bloga, może kiedyś sobie za to podziękuję :)

Ostatni post był o początku naszej 'wycieczki' do Bośni, która skończyła się na Lazurowym Wybrzeżu. Dlaczego tak się stało i koniec końców nie włóczyliśmy się po Sarajewie, ale oglądaliśmy Porshe, Bentleye, Astony Martiny, bogactwo, przepych Monaco, wyjaśnię dzisiaj.

Drugi dzień naszego autostopowego wyjazdu rozpoczął się nad jeziorem pod Bratysławą. Całą noc męczyliśmy się i nie mogliśmy spać, bo gdzieś tam, po drugiej stronie jeziora był klub i do 5 rano serwowano nam łupanki i imprezę. A kiedy wreszcie mogliśmy usnąć, obudziła nas wichura i Kamil musiał ratować nasz namiot przed zdmuchnięciem (po co wbijać śledzie, prawda?).
Obudziliśmy się ostatecznie ok. 8, ogarnęliśmy, zjedliśmy kabanosy, zwinęliśmy majdany i ruszyliśmy na 'naszą stację benzynową', która jak się okazało, stała się bardzo 'nasza', bo spędziliśmy na niej barrrrdzo dużo czasu, nawet myśleliśmy o tym, że zostaniemy tam już na zawsze... W międzyczasie nad jeziorem zaczęli pojawiać się pierwsi plażowicze, którzy byli jedynie lekko zdziwieni naszym widokiem.

Nie wiem ile stopni było tego dnia, ale było strasznie gorąco, z nieba lał się ukrop, a my staliśmy i staliśmy, a później dalej staliśmy, przejeżdżały obok nas setki, tysiące, miliony samochodów, ale wszystkie były zapakowane po brzegi dziećmi i bagażami. Więc staliśmy dalej, pociliśmy się, umieraliśmy, marzyliśmy choćby o kolejnej stacji, z której może udałoby nam się pojechać w końcu dalej. Ale nic z tego, musieliśmy dalej stać. A później leżeliśmy w cieniu, bo nie mieliśmy już na nic siły.  Czasami tylko byliśmy zmuszeni wyrwać się z otępienia i przenieść w inne miejsce w poszukiwaniu zbawiennego cienia.  

Była niedziela, ciężarówki stały. Poszliśmy na stację na piwo, gdzie spotkaliśmy Polaków. Rozmawialiśmy dość długo aż nas polubili (no chyba!) i jeden z nich zaproponował, że jeśli nie pojedziemy do wieczora, to on może nas zabrać do Zagrzebia - ruszał ok. 22 i mieliśmy na niego czekać koło jego ciężarówki. Próbowaliśmy oczywiście łapać dalej wieczorem, ale nic z tego nie wyszło, więc przygotowaliśmy się na to, że jedziemy do Chorwacji, a stamtąd będziemy próbować przedostać się inną drogą do Bośni. 

Ale pech wisiał nad nami i nie chciał nam odpuścić - przed 22, kiedy czekaliśmy obok ciężarówek (jak na złość, nie umówiliśmy się dokładnie co i jak, bo nasz nowy znajomy poszedł z kolegą nad jeziorko i już go później nie widzieliśmy), rozpętała się wichura, a zaraz po niej nadeszła okropna burza. Wcześniej jeden facet poczęstował nas arbuzem, był bardzo miły, ale za cholerę nie mogliśmy się dogadać. Gdy zobaczył, że mokniemy i nie mamy gdzie się schować, zaprosił nas do swojej kabiny. Przeczekaliśmy u niego największą nawałnicę, ale o 22 musieliśmy wysiąść - w końcu byliśmy umówieni. Ale jak pech to pech - nasz 'kolega' jednak nie wyruszył po 22... Czekaliśmy prawie do 23, ale już wiedzieliśmy że nic z tego, że plany się zmieniły. Jak na złość znowu zaczęło padać, więc rozbiliśmy namiot i załamani poszliśmy spać.

'Rozrywką' tego wieczoru była dla nas grupa Romów (jeszcze przed deszczem i wichurą), którzy podjechali na stację swoimi vanami i jak gdyby nigdy nic, zupełnie normalna sprawa, kobiety zaczęły robić pranie. Ogromne pranie - cały jeden duży samochód zawalony był brudną bielizną.  Później wieszały to pranie na ławkach, słupach. Reszta rodziny w tym czasie bawiła się, śpiewała i piła piwo.

Następnego dnia rano, okazało się, że większość ciężarówek pojechała w trasę.  Byliśmy nieźle podłamani, już widzieliśmy nasze życie na tej stacji. Ja widziałam siebie robiącą pranie jak nasi 'znajomi' wieczór wcześniej. Kamil pewnie myślał o budowie jakiegoś schronienia, nieco mocniejszego niż nasz namiot. Ale wytrwale szukaliśmy transportu. Dzień był gorący tak jak i poprzedni, ale byliśmy zdeterminowani, chcieliśmy się stamtąd wydostać i wrócić do domu.

Wybawienie przyniosłam ja :) zauważyłam dwie polskie ciężarówki, które podjechały na stację. Podeszłam do kabiny i zapytałam czy by nas gdzieś nie podwieźli, choćby kawałek. Panowie zgodzili się i to był początek nowej przygody. Jechali do Marsylii, mieli nas wyrzucić gdzieś w okolicach Mariboru, tak żebyśmy mieli jak odbić na Bośnię. I po upływie ich przerwy, w końcu ruszyliśmy dalej - ja w jednym, a Kamil w drugim Tirze. Nigdy nie podróżowaliśmy osobno, więc na początku było trochę dziwnie, ale jak się okazało, Mario i Franz byli idealnymi kompanami do rozmowy. Do tego byli z tej samej firmy i całą drogę mogliśmy rozmawiać na ich kanale na CB radio. Mi trafił się mercedes wśród ciężarówek - Renault Magnum, najnowsza wersja, w środku wyścielona wykładziną z białej, delikatnej skóry... W ogóle - wyposażenie kabin to temat na osobnego, bardzo długiego posta.

Z 'chłopakami' przejechaliśmy granicę słowacko-węgierską i węgiersko-słoweńską. Dłuższy postój wypadł im kawałek za Mariborem. Pożegnaliśmy się z nimi i ruszyliśmy na stację, żeby kupić coś do jedzenia i łapać dalej. Spotkaliśmy jakąś Słowenkę, która powiedziała nam, że jesteśmy super, że ona jak była młoda też podróżowała w taki sposób. Ale chyba zapomniała jak to jest, bo nie zaproponowała nam podwózki... Już wtedy zdecydowaliśmy, że chyba nie ma sensu jechać do Bośni, bo straciliśmy za dużo czasu w Bratysławie... Postanowiliśmy jechać do Włoch. Równocześnie wiedzieliśmy, że jeśli nie ruszymy dalej, zawsze możemy zabrać się z Mario i Franzem. 

Fatum znowu się odezwało, nikt nas ze sobą nie zabrał. Kupiliśmy więc po piwie i poszliśmy do chłopaków. A oni od razu zaproponowali nam obiad, bo przecież nie jedliśmy nic ciepłego, bo słabo wyglądamy i potrzebujemy dokarmienia. To był chyba najśmieszniejszy obiad w naszym życiu :) Franz po 2 piwach stawał się niezwykle wesołym człowiekiem z jeszcze weselszymi pomysłami. Przygotował nam zupę, poczęstował nas świeżym, pysznym chlebem i dzięki niemu mogliśmy pójść spać z pełnymi brzuchami.

Z chłopakami związaliśmy się na trochę dłużej, przejechaliśmy z nimi kolejne dwie granice - słoweńsko-włoską i włosko-francuską. Wspólne śniadanie, wspólne piwo wieczorem po całym dniu jazdy stały się na chwilę naszym wspólnym rytuałem. Jednak nadszedł czas, kiedy postanowiliśmy się rozdzielić. Zdecydowaliśmy, że chcemy zobaczyć Lazurowe Wybrzeże, ale żeby nie tracić czasu, nie pojechaliśmy aż do Marsylii - wysiedliśmy na autostradzie zaraz przy zjeździe do Monaco. Nasza wspólna przygoda dobiegła końca...

Ale równocześnie, dla mnie i dla Kamila, rozpoczęła się właściwa przygoda :) w końcu byliśmy GDZIEŚ. Tymczasem, na murku, na który wyskoczyliśmy, znaleźliśmy niespodziankę - mapę Włoch południowych i północnych - w języku polskim :) mapa obejmowała też rejon, w którym mieliśmy zamiar chwilę pobyć, więc byliśmy trochę bardziej pozytywnie nastawieni do tego miejsca (pomimo, że nie była to nasza wymarzona Bośnia). Udało nam się bezpiecznie opuścić autostradę i zejść w miejsce, gdzie mogą przebywać piesi. Przed nami zaczęły rozpościerać się jeszcze lepsze widoki, niż te, które widzieliśmy po drodze. Było pięknie ! Schodziliśmy bardzo krętą drogą w poszukiwaniu plaży i jakiegoś taniego jedzenia. Było gorąco, znowu mieliśmy na plecach nasze ciężkie plecaki, ale byliśmy szczęśliwi, znajdowaliśmy się w końcu w innym świecie, w miejscu, które zachwycało swoim wyglądem, zapachem. Co chwilę mijały nas super mega drogie samochody i skutery - w tym miejscu chyba każdy miał skuter. Widzieliśmy też wiele samochodów 'starej daty'. Zejście w dół było potwornie długie, droga wiła się i kiedy już nam się wydawało, że to koniec - okazywało się, że nie, że jeszcze trochę... Dały nam się we znaki ślepe uliczki, z których nie dało się wyjść inaczej niż znowu serpentyną - do góry... Byliśmy już mega zmęczeni, marzyliśmy o tym, żeby w końcu gdzieś dojść, żeby znaleźć toaletę, żeby zdjąć te ciężkie plecaki, żeby nie pozabijać się ze złości.

Ale w końcu dotarliśmy - plaża nie zachwycała, była kamienista i pełna suchych glonów. Ale i tak, szczęśliwi wskoczyliśmy do cudownej wody, leżeliśmy i łapaliśmy słońce :) Niestety, wszystko do czasu, bo oczywiście fatum opuściło nas tylko na chwilę, musiało wrócić i znowu zepsuć nam ten długo oczekiwany czas - zaczęło padać, zrobiło się zimno. Postanowiliśmy więc ruszać dalej - do Monaco :)


Ciąg dalszy nastąpi :)

1 komentarz:

  1. Brawo! Reaktywacja jak najbardziej wskazana, i to w ciepłych, śródziemnomorskich klimatach. Czekam na więcej relacji z Waszych podróży.

    Z pozdrowieniami: Gerwaz

    OdpowiedzUsuń